20 sierpnia 2009

.06.

Tak się jednak nie stało.
Mężczyzna spokojnie odwrócił się w stronę swojego niedokończonego steku i zaczął mu się bardzo uważnie przyglądać, jakby ów kawałek krwistego mięsa był winny całemu zajściu. Przez chwilę mogło się wydawać, że prowadzą rozmowę, próbują sobie wytłumaczyć, że to wszystko nie ma i nie powinno mieć żadnego znaczenia, że już żaden ale to absolutnie żaden postronny owoc nie przeszkodzi im w chwilach rozkoszy i uniesienia.
Prawda leżała jednak znacznie dalej…
Warto tu jednak wspomnieć, że owa odległość była bardzo umowna. Nie dało się jej przedstawić za pomocą jakiejkolwiek znanej ludzkości miary od A.D. 1124 r.

− Teraz twoja kolei Robercie.
− Słucham? − w uszach poczułem delikatny ton głosu Johna.
− Ta przemiła… Przepraszam , jak ma pani na imię?
− Erica… − odpowiedziała cichym głosem kelnerka.
− Sądzę, że Erica oczekuje jeszcze twojego zamówienia Robby.
− Nie, nie jestem już głodny. Bardzo dziękuję.
− Przykro mi − wtrąciła kelnerka − ale nie może pan tu siedzieć uprzednio czegoś nie zamawiając. Więc co podać?
− W takim razie, proszę o specjalność zakładu.
− Coś do picia?
− Wodę, zwykłą wodę…
Kiedy rozejrzałem się po restauracji, każdy był już zajęty swoim posiłkiem.
Erica natomiast − w dużym skupieniu − przyglądała się swojemu notesikowi z zamówieniami. Byłem pewien, że w dalszym ciągu nie może uwierzyć, iż jedno z nich stoi zdecydowanie ponad innymi − ” Szklanka mleka i pięć mandarynek ”.
Po chwili jej koścista, pokryta piegami, dłoń bezwładnie podała kartkę z ”mandarynkami” szefowi kuchni, który po krótkim jej zlustrowaniu, bez mrugnięcia okiem, zabrał się do pracy.

Kiedy Gerek z szerokim uśmiechem na twarzy wcinał owoc za owocem, ja wciąż wpatrywałem się w swój talerz ze specjalnością zakładu…
Po wyjściu z lokalu nie mogłem się powstrzymać by nie spytać Johna o dziwne zamówienie którego śmiał się dopuścić. Odpowiedział krótko:
− Odpierdol się od moich mandarynek. Po prostu jestem na diecie. Czy to takie dziwne?
− Nie… Przepraszam.


− Mówisz poważnie? − spytałem mocno zaintrygowany.
− O wyjeździe? − rzekł Gerek
− Tak.
− Bardzo poważnie, Robby.

Ulice, jak zwykle o tej porze, były bardzo zatłoczone. Powietrze niezwykle ciężkie, żar lał się z nieba, co w dużej mierze odbijało się na samopoczuciu. Skłamałbym, gdybym napisał, że nie miało to na nas żadnego wpływu.
John, co chwilę wyjmował chustkę i wycierając nią czoło oraz kark, jednocześnie mruczał pod nosem, jaki to on jest wkurwiony na takie kaprysy matki natury.
Ja nie miałem chusteczki…
Zapalenie w tym momencie papierosa byłoby szczytem głupoty.
Głupiec ze mnie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz