25 sierpnia 2009

.pierwsza rolka.





.kiev 4M.
.skany z kliszy.

24 sierpnia 2009

.bredze.

Bezchmurne niebo bywa czasem zwodnicze, nigdy jednak nie daje pełnego rozeznania pogody. Lustro wody zawsze odbija nas takimi jakimi naprawdę jesteśmy. Bywa tak, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć nadchodzącej zmiany – szczególnie utrudnione jest to zimą, kiedy tafla wody przestaje być tylko cieczą, ale staje się czymś więcej…
Zamrożona cząstka nas samych, poszczególne elementy naszej osobowości bezpowrotnie tracą swój „naturalny” kształt i kontrast. Skrystalizowane oblicze człowieka już nigdy nie będzie czymś zmiennym, lecz krucha ”bryłą” odseparowaną od świata. A może raczej rzec powinienem, od tego co zwyczajowo nazywamy wszechświatem.
Nidy nie zastanawiamy się nad konsekwencjami naszych działań; zwykliśmy mawiać „taka karma”. Lecz czy naprawdę w to wierzymy, czy chcemy jedynie dać upust naszym wewnętrznym obawom, że może stać się coś zależne jedynie od nas samych, gdzie karma nie będzie miała już nic do dodania…
Przeznaczenie jest dla jednych wyrocznią, niepisanym prawem, któremu należy się bezwzględnie podporządkować. Dla drugich natomiast totalnym bezsensem, który przy każdej nadarzającej się okazji należy podważać i mieszać z błotem. Jakiż możemy mieć wpływ na naszą przyszłość? Jedni odpowiedzą że wszystko zależy od nich samych i nic nie jest z góry przesądzone. Zapewne trochę racji w tym jest, ale jak duże pole manewru może mieć każdy z nas jeżeli na nasze decyzje ma wpływ wychowanie, charakter, poglądy polityczne a i nierzadko religia, która zmusza nas do szablonowego myślenia.
To właśnie religia ma na nas największy wpływ. Wpajane od dzieciństwa formułki, nie pozwalają na jakąkolwiek samodzielną myśl. Każde, nawet najtrudniejsze pytanie, kiedy gotowi już jesteśmy je zadać… No cóż, odpowiedź zawsze brutalnie sprowadzi nas na ziemią ( a może cienki lud, zapytacie ) – a upadek na nią jest bolesny ( nietrudno wyziębić organizm).
Więc po co pytać? Na cóż nam są te dociekania? Czy człowiek tak bardzo lubi upadać, czy może ubóstwia stan w którym znów może się podnieść i odnotować sobie w głowie to doniosłe wydarzenie…

23 sierpnia 2009

.07.

Gdy rozstawałem się z Johnem przysiągłbym, że zapach tych jego nieszczęsnych mandarynek ciągnął się za mną aż do mieszkania.
Przekręciłem klucz w zamku drzwi frontowych. Nie nasmarowane zawiasy dały o sobie znać.
Gdy przestępowałem próg zobaczyłem, że Perełka wzięła nogi za pas i w mgnieniu oka znalazła się w kuchni. Już od bardzo dawna nie zachowywała się w ten sposób. To znaczy od czasu pierwszej…
Dywan na środku salonu z czasem coraz gorzej znosił faszerowanie go środkami czyszcząco – piorącymi. Wyglądało na to, że nadchodzi ich kolejna z dawna oczekiwana porcja.
Mogło się wydawać, że małe pieski robią małe kupki a dopiero gdy szczeniak podrośnie robią się większe. W wypadku mojej suczki teoria w znaczący sposób mijała się z praktyką. Perełka – pomimo swych niewielkich rozmiarów – od samego początku raczyła mnie monstrualnych rozmiarów niespodziankami.
Przyozdobiony dywan wydawał się być niewzruszony.
Gdy udałem się do kuchni, pod stołem siedziała twórczyni tej brązowej budowli, wpatrzona we mnie swoimi słodkimi ślepkami. Wyglądała przy tym jakby mówiła – no cóż, zdarzyło się, zapaskudziłam dywan a teraz patrzę na ciebie ze szczerą nadzieją, że nie narobisz z tego powodu rabanu.
Miała rację – jak zwykle…

Z szafki nad stołem wyjąłem mój ulubiony kubek, z którego raczyłem się jedynie kawą. Herbata nigdy w nim nie zagościła. Gorący płyn delikatnie przekradał się w każdy zakamarek przełyku, by w żołądku zbić się w ostateczny bezkształt.
Przy piciu kawy zawsze zastanawiam się co mógłbym jeszcze zrobić. Nie mówię tu o pozmywaniu naczyń, czy czegoś w tym guście, lecz np.: nauczenia się języka migowego…
Migający ludzie od dłuższego czasu mnie intrygowali. Szczególnie gdy gestykulowali w tak żywiołowy sposób. Za każdym razem miałem nieodparte wrażenie, że chcieli w pełni wyrazić swoje podniecenie czy frustrację…
Zwykle myśląc o tym wyobrażałem sobie, że stoję na przystanku i widzę dwie kobiety migające komplement pod moim adresem. A ja, tuż po dostrzeżeniu nadjeżdżającego autobusu, robię krok w ich kierunku migając proste - ”dziękuje, miło mi”. Po czy wsiadam do pojazdu. Miny obu kobiet za każdy razem wyglądają trochę inaczej, lecz zawsze wyrażają zdziwienie połączone z zakłopotaniem.

20 sierpnia 2009

.06.

Tak się jednak nie stało.
Mężczyzna spokojnie odwrócił się w stronę swojego niedokończonego steku i zaczął mu się bardzo uważnie przyglądać, jakby ów kawałek krwistego mięsa był winny całemu zajściu. Przez chwilę mogło się wydawać, że prowadzą rozmowę, próbują sobie wytłumaczyć, że to wszystko nie ma i nie powinno mieć żadnego znaczenia, że już żaden ale to absolutnie żaden postronny owoc nie przeszkodzi im w chwilach rozkoszy i uniesienia.
Prawda leżała jednak znacznie dalej…
Warto tu jednak wspomnieć, że owa odległość była bardzo umowna. Nie dało się jej przedstawić za pomocą jakiejkolwiek znanej ludzkości miary od A.D. 1124 r.

− Teraz twoja kolei Robercie.
− Słucham? − w uszach poczułem delikatny ton głosu Johna.
− Ta przemiła… Przepraszam , jak ma pani na imię?
− Erica… − odpowiedziała cichym głosem kelnerka.
− Sądzę, że Erica oczekuje jeszcze twojego zamówienia Robby.
− Nie, nie jestem już głodny. Bardzo dziękuję.
− Przykro mi − wtrąciła kelnerka − ale nie może pan tu siedzieć uprzednio czegoś nie zamawiając. Więc co podać?
− W takim razie, proszę o specjalność zakładu.
− Coś do picia?
− Wodę, zwykłą wodę…
Kiedy rozejrzałem się po restauracji, każdy był już zajęty swoim posiłkiem.
Erica natomiast − w dużym skupieniu − przyglądała się swojemu notesikowi z zamówieniami. Byłem pewien, że w dalszym ciągu nie może uwierzyć, iż jedno z nich stoi zdecydowanie ponad innymi − ” Szklanka mleka i pięć mandarynek ”.
Po chwili jej koścista, pokryta piegami, dłoń bezwładnie podała kartkę z ”mandarynkami” szefowi kuchni, który po krótkim jej zlustrowaniu, bez mrugnięcia okiem, zabrał się do pracy.

Kiedy Gerek z szerokim uśmiechem na twarzy wcinał owoc za owocem, ja wciąż wpatrywałem się w swój talerz ze specjalnością zakładu…
Po wyjściu z lokalu nie mogłem się powstrzymać by nie spytać Johna o dziwne zamówienie którego śmiał się dopuścić. Odpowiedział krótko:
− Odpierdol się od moich mandarynek. Po prostu jestem na diecie. Czy to takie dziwne?
− Nie… Przepraszam.


− Mówisz poważnie? − spytałem mocno zaintrygowany.
− O wyjeździe? − rzekł Gerek
− Tak.
− Bardzo poważnie, Robby.

Ulice, jak zwykle o tej porze, były bardzo zatłoczone. Powietrze niezwykle ciężkie, żar lał się z nieba, co w dużej mierze odbijało się na samopoczuciu. Skłamałbym, gdybym napisał, że nie miało to na nas żadnego wpływu.
John, co chwilę wyjmował chustkę i wycierając nią czoło oraz kark, jednocześnie mruczał pod nosem, jaki to on jest wkurwiony na takie kaprysy matki natury.
Ja nie miałem chusteczki…
Zapalenie w tym momencie papierosa byłoby szczytem głupoty.
Głupiec ze mnie…

19 sierpnia 2009

.05.

− Czy teraz mogę przyjąć zamówienie? – nad naszymi głowami ukazała się ta sama piękna kelnerka, jednak jej twarz zdradzała, że nie da się zbyć po raz drugi.
− Ależ oczywiście, że tak − mówiąc to jednocześnie dałem znak Johnowi by czym prędzej zechciał zajrzeć do menu i zdecydować się, nim ta przemiła kelnerka odejdzie, nie ukrywając swojego poirytowania wobec dwóch, niezdecydowanych ”smakoszy”.
− Proszę, pięć mandarynek…
Konsternacja ogarnęła nie tylko mnie i przemiłą kelnerkę, ale również ludzi z sąsiednich stolików, którzy kilka sekund wcześniej nie mogli oderwać wzroku, to od posiłku, który właśnie mieli zaszczyt spożywać, to od osoby współ jedzącej.
− … i szklankę mleka.
Zdziwienie osiągnęło punkt krytyczny.
− Człowieku…
Męski głos dobiegał ze stolika za nami.
− … dobrze się czujesz? To jest restauracja a nie jakiś pieprzony podwieczorek u babci.
Gdy byliśmy jeszcze w szkole średniej, podobne sceny z reguły kończyły się ”położeniem” owego nagabywacza jak najbliżej gruntu i ”wytłumaczeniu” mu, że „John, nie życzy sobie zwracania się doń w taki sposób”. Gerek − tak zwykłem nazywać Johna Gersha − lubił w tego typu sytuacjach mówić w trzeciej osobie.
Nie zdarzyło się jeszcze, żeby musiał komuś coś dwukrotnie ”tłumaczyć” − nadał temu słowu skrajnie nowy wymiar − gdyż ponownego zapoznania się z treścią prośby, delikwent, najzwyczajniej w świecie nie byłby w stanie przeżyć, że już nie wspomnę o wnikliwym jej przeanalizowaniu.
− Lubi pan mandarynki? − gdy Gerek zadawał to pytanie nie byłem w stanie uwierzyć, że jeszcze siedzi on na swoim miejscu, zamiast masakrować… to znaczy ”tłumaczyć”, że „John , nie życzy sobie…”
− Że jak?
− Pytałem, czy lubi pan mandarynki?
− A co cię to obchodzi. Nie masz większych problemów do rozwiązania?
− Jestem po prostu ciekaw, czy podziela pan moją fascynację tymi cytrusami?
John, został okrutnie zmierzony wzrokiem.
Nie pojmowałem jego zachowania − mandarynki i mleko? − co to miało oznaczać?
Gdy zwróciłem głowę w stronę przyjaciela, on nadal dzielnie znosił spojrzenie oponenta, jak również w dalszym ciągu czekał na odpowiedź.
Ta jednak nie nadchodziła.
W jednej chwili człowiek, który był gotów zabić amatora zdrowej żywności zbladł tak bardzo, iż pomyślałem, że dzielą go jedynie sekundy od utraty przytomności.

16 sierpnia 2009

.04.

Restauracja nosiła nazwę dość niecodziennej urody − ”Wolność”.
Obsługa, z którą miałem już się okazję zetknąć, nie zdradzała jednak żadnych oznak niecodzienności, była miła i serdeczna. Jedyną rzeczą wyróżniającą ją spośród innych były stroje. Ośmielę się je nazwać strojami, gdyż w żaden sposób nie przypominały tradycyjnego ubioru obsługi…
Kolorowe, postrzępione, żywcem wyjęte z lat 60-tych.
− Witamy w naszej restauracji. Czy mogę przyjąć pańskie zamówienie?
Ujrzałem nad sobą śliczną kelnerkę ubraną w jeden z tych przedziwnych kostiumów. Podała mi menu.
− Bardzo dziękuję, ale czekam jeszcze na kogoś − odparłem.
− W porządku − mówiąc to obróciła się na pięcie i podeszła do baru skonfrontować przyjęte w ciągu ostatniej minuty zamówienia z nieocenioną cierpliwością głównego kucharza; facet wyglądał na zmęczonego, ale tak bogiem a prawdą to kochał tę pracę.
Przy jednym ze stolików siedziała para; ona ubrana w suknie koloru zielonego z jasno-niebieskimi dodatkami, które przecinały jej wydatne piersi, zaś on… Nie wyróżniał się niczym szczególnym, oczywiście, jeżeli nie weźmiemy pod uwagę jego śnieżnobiałych skarpet, idealnie dopasowanych do wzorcowo wypastowanych modnych czarnych butów. Dlaczego tak przystojny człowiek, nie zwraca uwagi na istotne − mówiące o dobrym guście − szczegóły? Jednak jakie to może mieć znaczenie jeśli potrafi on dobrze zerżnąć − ”nieuświadomioną” − kobietę.
Minęła dłuższa chwila nim zorientowałem się, że ktoś przysiadł się do mojego stolika. W pierwszym momencie nie poznałem tego człowieka; nie docierało do mnie, że to może być ów przyjaciel z lat szkolnych, a w zasadzie z ławy szkolnej.
Nie wiem, co działo się w ciągu pierwszych kilku minut, ale nagle ujrzałem przed oczami wszystkie te bzdurne sytuacje, wygłupy, które zdarzało nam się serwować ”kochanym” wykładowcom.

− John? To ty?
− Się wie stary skurwielu.
− Co proszę?
− Oh, już nie przesadzaj, wkurzyłeś się na mnie? Nie widzieliśmy się szmat czasu; o wszystkim zapomniałeś? Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że te cztery lata spędzone w budzie, choć w niewielkim stopniu nie zapisały się w twojej pamięci… Przepadły bezpowrotnie?
− Nie sądzę; aż tak daleko bym się nie posuwał. Zdarzają się pewne przebłyski… W czasie jak się dosiadłeś miałem pewną ”wizję”. Ale mniejsza o to. Nie spotkałeś się ze mną by dyskutować tylko i wyłącznie o szkole. Prawda?
− Byłoby miło, choć trochę powspominać, ale… Masz rację, muszę przyznać, że chciałem się z tobą spotkać Robercie w trochę innym celu. Widzę, że twój szósty zmysł nadal funkcjonuje i ma się dobrze…

13 sierpnia 2009

.03.

O godzinie 13.30 doszedłem do wniosku, że dłużej nie wytrzymam. Postanowiłem wybrać się przed spotkaniem do pobliskiego lasu w Saint − Germain; świeże powietrze dobrze mi zrobi, a i Perełka wybiega się za wszystkie czasy.
Gdy tak spacerowałem, a ona oddawała się ”beztroskiej zabawie” z każdym napotkanym owadem, któremu nie udało się na ten moment znaleźć bezpiecznego schronienia, starałem się sobie przypomnieć cokolwiek z czasów szkoły średniej. Uświadomiłem sobie jednak, że nie zdarzyło się wtedy nic wartego dokładnego zapamiętania, żadna historia, którą można by potem opowiadać z łezką w oku i z jednoczesnym uśmiechem na twarzy; po prostu pustka, czarna dziura, nie pozwalająca na pełne rozeznanie minionych lat. Mimo wszystko mam nadzieję, że po spotkaniu z Johnem, uświadomi mnie on, że jednak były rzeczy, których nie można było zapomnieć; a jednak…
Spojrzałem na zegarek − 14.30.
Odprowadziłem psa do domu i postanowiłem stawić czoła koledze z lat szkolnych.

11 sierpnia 2009

.02.

Ocknąłem się. Moja twarz cała zlana potem…
− Która godzina? − czułem potworne zmęczenie
Mój pokój; w każdy jego zakamarek wkradała się ciemność − żaluzje były zasłonięte. Włączyłem lampkę, która stała na moim nocnym stoliku, wyjąłem z szuflady paczkę papierosów − zapaliłem. Wiedziałem jednak, że muszę wreszcie rzucić to cholerstwo! Gdy moje płuca były dostatecznie zaopatrzone w nikotynę, postanowiłem wziąć prysznic. Zsunąłem się ociężale z łóżka. W jego nogach spała moja ukochana Perełka − buldog, o pięknej, lśniącej, czarnej sierści. Uwielbiałem się z nią bawić, przebywać w jej towarzystwie; widzieć radość w oczach tego małego stworzenia.
Zdjąłem z siebie pidżamę, wsunąłem się do kabiny prysznicowej i odkręciłem kurek z zimną wodą − przyjemne, a przy tym tak orzeźwiające…
Spojrzałem na zegarek − była 8.50. Ubrałem się w koszulkę, szorty i udałem się do kuchni. Jej wnętrze: szafki, ława, taborety, wszystko zostało wykonane z drewna; tak kocham ten surowiec. Jakież wyjątkowe rzeczy jest w stanie człowiek stworzyć, gdy ma choć odrobinę wyobraźni i cierpliwości.
Ekspres do kawy; łyk małej czarnej, tosty z dżemem − ot takie skromne śniadanie…

− Słucham? − nie spodziewałem się telefonu o tej porze
− Tu John, czy zastałem może Roberta?
− Słucham?
− Robby to ty, tu John, pamiętasz, chodziliśmy razem do szkoły średniej.
− John… John Gersh?
− Tak! Szmat czasu, co brachu?
− Rzeczywiście, co tam u ciebie?
− W porządku. Słuchaj, może się spotkamy, powspominamy stare czasy, co ty na to?
− Jasne… Może dzisiaj o 15? Znam przyjemną restauracje na Saint − Teurnier?
− W takim razie, do zobaczenia.
− Do zobaczenia.
W tym momencie, uświadomiłem sobie, że nie wiem nawet czy go jeszcze poznam. W każdym bądź razie ów telefon okazał się być dość miła niespodzianką. Popołudnie zapowiadało się interesująco…

10 sierpnia 2009

.01.

Odchodziłem od zmysłów czekając na wiadomość… Wiedziałem, że nie przepadała za punktualnością − nie lubiła być uwiązana − to jej jednak w żaden sposób nie usprawiedliwiało. Jej zachcianki, nieoczekiwane zachowania; to wszystko bardzo mnie intrygowało, aczkolwiek trochę się obawiałem, nie jej jako osoby, lecz…
− Tak, słucham?
− To ja, proszę otwórz.
− Gdzie byłaś do diabła?
− Proszę otwórz… zaraz porozmawiamy.
Stanęła w drzwiach. Jej krótkie czarne włosy, pełne usta, dobrze widoczne kości policzkowe i te zielone oczy. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, jedyną rzeczą, o jakiej pomyślałem, to jak wyglądałaby bez ubrania.
Nie przepadała za modą, była ogromną indywidualistką − bardzo mi to imponowało.
− Czy wiesz, która jest godzina? Dzwonił William musiałem mu powiedzieć, że nie wiem gdzie jesteś. Wiesz jak się teraz czuje?
− Wysłuchaj mnie, a uznasz, że warto było poczekać.
− Czekam.
− Przyniosłam to…
W jej delikatnych dłoniach, ujrzałem bardzo starą drewnianą szkatułkę, pochodzącą z czasów Ludwika XIV, o której istnieniu wiedziało niewielu ludzi we Francji. Lecz była już ona w moim posiadaniu. Gdy patrzyłem na to małe dzieło sztuki, moja twarz nie drgnęła ani na chwilę, nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu. Nie mogłem oderwać od niej wzroku − była najzwyczajniej w świecie wyjątkowa…